Podobają mi się polskie nazwy miesięcy i cieszy mnie, że tylko niektóre z nich pochodzą z łaciny, a większość brzmi jednak swojsko i – przede wszystkim – jest tak wspaniale opisowa. Słyszymy nazwę miesiąca – a ona natychmiast wywołuje obraz. Luty. Kwiecień. Lipiec. Sierpień. Wrzesień.
Listopad.
W ogrodzie i w lesie drzewa stoją już prawie całkowicie pozbawione liści. Jeszcze ciągle jest barwnie, ale szarość rozprzestrzenia się szybko. Dobrze, że jest słońce, które potrafi wyłuskać kolor z najgłębszych nawet zakamarków i sprawić, że niebo będzie wspaniale niebieskie.
Refleksyjny listopad.
Bardzo już dawno temu mama dała mi prezent. Nie pamiętam, czy były to urodziny, czy Boże Narodzenie, czy jeszcze inna okazja. Prezentem był stary album na fotografie, kupiony w antykwariacie. Mam ten album cały czas – leży na półce, przetrwał wszystkie przeprowadzki, pilnowałam go przez wszystkie te lata, które minęły, odkąd go dostałam. Nie włożyłam do niego nigdy żadnych zdjęć, bo zdjęcia w albumie układają się w historię – a ten album ma już historię, swoją własną, której wcale nie mam ochoty zakłócać. Odkryłam ją z zachwytem – i nie wiem, czy ktokolwiek odkrył ją przede mną. Chyba tylko ten, kto opróżnił album ze starych sepiowych fotografii.
Oto on: album z przełomu XIX i XX wieku. Skórzana okładka, na której wytłoczono secesyjne kwiaty i liście, złocone brzegi grubych stronic, ozdobna klamra spinająca całość.
Wewnątrz, na mięsistym, fakturowym papierze, pożółkłym nieco ze starości, widnieje wpis – wykaligrafowany starannie, bez jednego drgnienia ręki, cienką stalówką, czarnym atramentem:
Kto to napisał? Chyba jakiś Szwed – tak przypuszczam, ale nie znam szwedzkiego. Nie wiem, co znaczy ten wpis i w jakim kontekście użyto tych imion: Frans Carlsson, Mia, Wiktor. Kim byli?
Kolejne strony są puste. W okienkach, w których powinny być fotografie, nie ma nic, gdzieniegdzie tylko cienka bibułka, która znajdowała się kiedyś za zdjęciami. Bo były tu zdjęcia.
Wiem to na pewno.
Na jednej z bibułek, która najpewniej oddzielała dwie fotografie, ściśle przylegając do ich rewersów, tajemniczym sposobem odbiła się nazwa zakładu fotograficznego – ornament i charakterystyczny zawijasowaty napis, ledwo widoczny, prawie jak znak wodny – i niestety nie do odszyfrowania.
Ciekawe, co to było za zdjęcie.
Obracam kolejne strony – a na nich znajduję kolejne znaki przeszłości, znaki czyjegoś dawnego, dawno minionego życia.
Na przestrzeni lat fotografie, ściśnięte między grubymi stronicami, dodatkowo spiętymi solidną klamrą, dosłownie puściły farbę. Zostawiły po sobie trwały ślad, jakby odbito je na drukarskiej prasie.
Nie sposób się nie zastanowić: czyje to dłonie? Najwyraźniej męskie; widać białe mankiety koszuli i ciemne rękawy surduta. Mężczyzna w swobodnej pozie założył nogę na nogę. Jego twarz pozostaje nieznana – odbiła się zapewne na innym zdjęciu, które później wyjęto z albumu.
Wreszcie jednak ktoś pokazuje nam swoje oblicze.
Jasnowłose, pucułowate dzieciątko w lamowanym ubranku. Siedzi na wysokim krześle. W ręku trzyma zabawkę – nie widać dokładnie, jaką. Czy to Frans Carlsson? A może Wiktor? Mia chyba nie, z pewnością ubrano by ją w piękną sukienkę. Dawniej wyprawa do fotografa to było święto.
Co myślało to dziecko, kiedy fotograf, okryty ciemną płachtą, robił mu zdjęcie, a atelier wypełniało się gryzącym dymem spalonej magnezji? Fotograf mówił: „Gotowe!” i zsadzał dziecko z krzesełka. Potem może rodzice zabrali je do cukierni, a może poszli do parku, karmić łabędzie.
Kim było to szwedzkie dzieciątko? Gdzie mieszkało? Kim zostało? Czy było szczęśliwe?
I jakimi drogami ten album trafił do poznańskiego antykwariatu?
Pewnie gdzieś żyją potomkowie tego małego osobnika, pewnie mają już swoje dzieci i wnuki. A może i prawnuki?
Nie wiedzą, że gdzieś daleko ktoś zupełnie obcy przygląda się tej dziecięcej twarzyczce, spoglądającej z przeszłości. Pewnie nawet nie wiedzą, że istnieje takie odbicie na karcie starego albumu.
Tyle lat.
Może kiedyś ktoś będzie oglądał tak nasze zdjęcia. Ciekawe kto. I ciekawe, jak będzie wtedy wyglądał świat.
Otóż i listopad.
Możliwość komentowania? O…!
Zatem- piękna listopadowa refleksja… 🙂
Pozdrawiam!
Pierwsza „poskarzylam sie”, ze nie mozna komentowac, a tu juz tak predko niespodzianka!
Pani Emilko!
Sliczny ten wpis, tajemniczy..
To zblizenie na zdjecie dziecka, a wlasciwie odbicie zdjecia pomiedzy ramkami na stronie albumu, ktore utworzylo krzyz, tez ma niezwykla wymowe.
Dziekuje za te refleksje i serdecznie pozdrawiam!
Dziękuję i serdecznie pozdrawiam Autorki Dwóch Pierwszych Komentarzy! 🙂
Och, Emilko! Jaka niezwykłość! Ponadczasowa, nieprawdaż?
Ten chłopczyk chciał nam się pokazać ponad czasem.
Idę pooglądać przedwojenne zdjęcia z naszego archiwum. Natchnęłaś mnie.
Marysiu! 🙂
Jakie piękne dopowiedzenie do „Kwadransa”! Bo przecież ludzkie losy się zazębiają…
Emilko, dziekuje, ze sie podzielilas tym odkryciem. Milo.
Ilez takich cudeniek lezy czekajac na odkrycie…
Cieszę się, że zaczęłaś blogować!
Wcześniej to była autorska strona internetowa (informacyjna), a teraz zaczęła żyć. Oby więcej takich wpisów. I jak najwięcej komentarzy :-).
Piękny i tajemniczy ten album. Mam ciarki na plecach.
A Kwadrans już w drodze. Nie mogę się doczekać lektury.
Wszystkie dotychczasowe książki posiadam, a Brat do tej pory to mój faworyt. Ciekawe gdzie uplasuje się Kwadrans?
Pozdrawiam serdecznie!