W sobotę 3.12 od godziny 12.00 będę podpisywała moje przekłady książek Josepha Kueflera na całkiem nowym stoisku – stoiskuWydawnictwa Frajda, numer 28.
Oczywiście z radością złożę podpis także w każdej mojej książce, w której zapragniecie mieć specjalną dedykację – przybywajcie! Data bardzo sprzyjająca – trzy dni przed dniem św. Mikołaja, akurat, żeby zdobyć książkowy prezent!
Na targach będą obecni także inni moi wydawcy, u których będziecie mogli zaopatrzyć się (między innymi) w książki napisane przeze mnie – HarperCollins, Nasza Księgarnia oraz Wydawnictwo Kropka.
„Skąd bierze pani pomysły na swoje książki?” – to jedno z tych pytań, które na spotkaniach autorskich słyszę najczęściej. Kłopotliwa prawda jest taka, że nie znam na nie odpowiedzi.
„Jak myślicie?” – mówię wtedy.
„Z głowy!” – odgadują dzieci.
No właśnie. Pomysły – także te na książki – bierze się przecież z głowy! To się samo narzuca.
Ale co to właściwie znaczy: „z głowy”? Tylko tyle, że w mózgu zachodzi tajemniczy proces, którego efektem jest coś, co nazywamy pomysłem. Ale CO jest początkiem tego procesu? Dlaczego w pewnym momencie mózg zaczyna pracować nad czymś, co nagle się w nim pojawiło? Co jest bodźcem?
Przebłysk. Iskra. Często nagła, często trudna do uchwycenia. Pojawia się i znika, i trzeba zdążyć ją zatrzymać.
To może być zupełny drobiazg. Osoba ujrzana na ulicy. Cień o dziwacznym kształcie. Rozmowa. Dom przy drodze, na który nigdy wcześniej nie zwróciło się uwagi, choć mija się go co dzień. Niespotykana barwa światła, w jakim nagle zobaczy się drzewo w ogrodzie. Stłuczony talerz. Zasłyszana melodia. Gazeta podrzucana wiatrem. Mgła w nocy. Przeczytany wiersz. Sen. COŚ zaczyna we mnie rezonować, domaga się odpowiedzi. Uchwycone w porę, nie daje o sobie zapomnieć – albo po prostu zapada w pamięć i tkwi tam, jak to ziarnko piasku, wokół którego małż buduje swoją perełkę. To COŚ zmusza mnie, żeby obejrzeć je ze wszystkich stron, utoczyć, oszlifować, obudować… obudować opowieścią.
Nie zaczynam od zarysu fabuły. Nie zaczynam od bohatera. Nie zaczynam od tematu. Nie zaczynam od problemu.
Początkiem zawsze jest iskra, wywołana czynnikiem zewnętrznym; zaraz potem w jakimś zakątku wyobraźni (a co to takiego wyobraźnia? – kolejna zagadka) pojawia się obraz, symbol, pojedyncza scena – i działa to dosłownie jak wspomniane ziarnko piasku. Dopiero potem wokół tego rozwija się historia.
Każda z moich książek przyszła do mnie w inny sposób i z innej strony, zupełnie nieprzewidzianej. Za każdym razem iskrę wywołało coś innego. Ale też za każdym razem towarzyszyło temu to samo uczucie: „zrób coś ze mną!”. Musiałam więc działać. I pisałam. I piszę.
Tak jest u mnie. A jak u innych? Ciekawie byłoby wiedzieć.
Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Skąd te rozważania o pomysłach?
Chciałabym się z Wami podzielić fotografią, na którą natrafiłam w internecie zupełnym przypadkiem.
Jak niektórzy z Was wiedzą, lubię stare zdjęcia. A to jedno mam zapisane w komputerze już od dobrych kilku lat. Co jakiś czas wracam do niego i patrzę. Bo to jest właśnie TO. To coś, co nie daje mi spokoju. „Ulica Przerwana, Lwów, 1931 rok”. Właściwie nie ma znaczenia ani data, ani miejsce, choć przecież właśnie zaglądamy w przeszłość. Ale nie to jest najważniejsze, tylko nastrój tej fotografii. Dziewczynka wyglądająca zza ogrodzenia, rozmazana, więc w ruchu (czy przed kimś się chowa?). Jest ciepło, pewnie lato, może początek jesieni – dziewczynka ma sandałki i sukienkę z krótkim rękawkiem, a drzewo – zielone liście (wiemy, że zielone, choć zdjęcie jest czarno-białe). Chylący się, prowizoryczny płotek (chyba trwa tu jakiś remont?). Uchylony lufcik (kto go otworzył?). Dojście do bramy, byle jakie, ułożone z kamieni, na których łatwo się potknąć. Wydeptany próg. I sama brama – ciemna, ale ze światłem na końcu. I bez numeru.
Kamienica bez numeru przy ulicy Przerwanej.
Wiem, że gdzieś tu tkwi Pomysł. Mój Pomysł. Stale mam ten obraz w tyle głowy. I wiem, że coś z niego wyrośnie, coś dojrzeje. Powoli zaczynam widzieć niewyraźne kontury.