Kiedy byłam mała – a potem nieco większa – moja droga do szkoły prowadziła na całkiem sporym odcinku przez piękną aleję kasztanową. Były to czasy, w których nikt jeszcze nie słyszał o szrotówku kasztanowcowiaczku, a kasztanowce długo miały piękne, duże i zdrowe zielone liście.
Idąc do szkoły, schodziło się w tę aleję z Mostu Teatralnego, mijając z boku budynek opery (czasami akurat przywożono na wielkich przyczepach dekoracje i można było wówczas podejrzeć jakieś przepastne krajobrazy, baśniowe lub nadmorskie scenerie namalowane na wielkich planszach czy płótnach i przymocowane do drewnianych stelaży; w drodze powrotnej, po lekcjach, słychać było zazwyczaj próby, i arie niosły się po ulicy…) – i już było się w alei. Na prawo, za operą i za aleją rozciągał się trawiasty skwerek. Na lewo, za brukowaną jezdnią, stały piękne stare wille i dziewiętnastowieczne kamienice. Był tam też teren porośnięty dzikim zielskiem i chwastami, na którym znajdowały się ponadto jakieś drobne budyneczki czy baraki – szczegółów tych zabudowań już nie pamiętam – oddzielony od ulicy przepięknym, kutym ogrodzeniem. Zapewne kiedyś za żelazną furteczką stał jakiś wytworny budynek, który nie dotrwał do naszych czasów. Później wybudowano w tym miejscu poznański oddział Polskiej Akademii Nauk – ale zabytkowe ogrodzenie wyremontowano i zostawiono na miejscu 🙂 Jest tam do dzisiaj.
Aleja urywała się przy skrzyżowaniu przed kościołem dominikanów – tam należało przejść przez podwójną zebrę, skręcić w lewo na kolejnym przejściu i iść dalej jeszcze trochę, aż w końcu doszło się do szkoły.
No i właściwie przez całe życie, kiedy tylko widzę kasztanowce, zawsze przypomina mi się ta aleja, którą przemierzałam niezliczoną ilość razy, o każdej porze roku i w każdą pogodę, rano i po południu – te stare, wielkie drzewa, w tak dużej ilości, jasnozielone i kwitnące ślicznie na wiosnę, potem sypiące maleńkimi owockami wielkości biedronki, a wreszcie jesienią – rodzące wielkie kasztany i powoli rudziejące. Kiedy pani w szkole kazała przynieść kasztany na lekcję plastyki – zawsze trzeba było udać się po nie do tej alei. Bywało, że niebezpiecznie się tamtędy chodziło, bo chłopaki rzucały grubymi i ciężkimi patykami, żeby strącić nie całkiem jeszcze dojrzałe kolczaste kulki.
W każdym razie – kasztany oznaczały jesień i szkołę. Na początku września jeszcze trudno było znaleźć jakieś owoce, które w wielkich ilościach spadały z drzew dopiero kiedy zbliżał się październik.
Dlatego tak się zdziwiłam, kiedy, udawszy się na jednodniową wycieczkę, znalazłam dziś taką oto sporą ilość kasztanów – ślicznych, błyszczących, gładkich i jedwabistych, z wzorem podobnym do tego, w jaki układają się słoje w drewnie. Miłe znalezisko, przywodzące na myśl odległe szkolne czasy.
Tyle że oczywiście nie dla wszystkich są to czasy tak odległe. Z pewnością są wśród nas liczni szczęśliwcy, którzy już jutro pomaszerują do szkoły.
Popatrując więc na te dzisiejsze zbiory i wspominając wszystkie moje wrześnie, myślę ciepło o Was: uczniach, nauczycielach, rodzicach i wszystkich innych osobach, które są w szkole potrzebne i bez których szkoła nie działałaby tak jak trzeba. 🙂
Idzie jesień, kolejny piękny rok przed nami – ile on mieści ciekawych dni, miłych spotkań, ile nowych rzeczy się wszyscy dowiemy, ile nowych książek przeczytamy! To i owo pewnie też zapomnimy, ale to, co naprawdę ważne, na pewno zostanie. 🙂
Przesyłam Wam uściski i trzymam kciuki za Was, niech to będzie dobry, owocny czas!