Krzysztof Kamil Baczyński

W podręczniku do siódmej albo ósmej klasy zamieszczony był jego wiersz. Zupełnie nie pamiętam, który, ale omawialiśmy go na lekcji polskiego.

Coś w tym wierszu, podpisanym nieznanym mi dotąd nazwiskiem „Krzysztof Kamil Baczyński”, przemówiło do mnie bardzo mocno, na tyle, że natychmiast zapragnęłam przeczytać więcej utworów tego poety.

W domu okazało się, że mamy stosowny tomik – mama od razu zdjęła go z półki, a ja porwałam, żeby czytać.

I przepadłam.

Lektura tych wierszy była jak odkrycie nowego lądu – natychmiastowe olśnienie. Chyba wtedy po raz pierwszy zaczęłam przeczuwać i rozumieć, czym jest i czym może być POEZJA.

Nie były to przecież pierwsze wiersze, jakie czytałam. Nie były to też pierwsze bardzo dobre wiersze, jakie czytałam, ani też pierwsze, dające do myślenia. Ale po raz pierwszy – trafiły prosto w serce.

Z pewnością nie wszystkie je wówczas w pełni rozumiałam, nie wszystkie potrafiłam zinterpretować – ale przemówiły do mnie nieznanym dotąd językiem i natychmiast stały się bardzo bliskie.

Maminy tomik wrócił do swojej właścicielki, kiedy wyszperałam u babci osierocony bliźniaczy egzemplarz: zostawił go wujek Stanisław, udając się na emigrację. Teraz ta książka trafiła do mojej własnej biblioteczki.

Ale wciąż było mi mało. Kiedy więc przeczytałam już wszystkie wiersze po wielekroć, a niektórych nauczyłam się na pamięć, znalazłam na kolejnej z przebogatych maminych półek książeczkę „Krzysztof Baczyński” Kazimierza Wyki. I to był kolejny przełom. Poznałam bliżej postać samego poety, ale też: zaczęłam lepiej rozumieć jego wiersze. Kazimierz Wyka pokazał mi, jak je czytać. Więc czytałam znów, od początku.

Przyszło liceum. Po lekcjach zachodziłam często do antykwariatu przy Starym Rynku (było po drodze!). Pewnego lutowego popołudnia trafiłam tam na dwa grube tomiki: Baczyński, „Utwory zebrane”! A więc wszystko, co napisał. WSZYSTKO!!! Wróciłam do domu szczęśliwa, niosąc w plecaku cenne trofeum. I znów czytałam. Czytałam i czytałam.

Czytałam Baczyńskiego, czytałam o Baczyńskim. Wynajdywałam w antykwariacie kolejne tytuły do gromadzonej biblioteczki, takie jak np. poniższa podobizna edycji rękopiśmiennej:

Szukałam, tropiłam, oburzałam się na krytyków i współzachwycałam się z miłośnikami jego twórczości. Cieszyłam się, spotykając na swojej drodze kolejnych rozczytanych w niej ludzi i widząc, że mam tyle bratnich poetyckich dusz.

Minęło wiele lat od tamtej lekcji polskiego, a poezja Baczyńskiego wciąż jest ze mną. Myślę o niej, jak o darze. Nie do końca wiem, dlaczego tak się stało, że od pierwszych chwil wpasowała się we mnie tak, jakby miała tam swoje specjalne miejsce, które czekało na nią od zawsze. Myślę też, że w ogromnej mierze to ona nauczyła mnie patrzeć na świat. Zresztą może to jest najpiękniejsze w poezji w ogóle: że jest jak mikroskop – a czasem jak luneta, która przybliża sprawy pozostające poza naszym zasięgiem. Przybliża, pomaga zrozumieć i zauważyć to, co nam umyka albo czego nie umiemy nazwać, nawet jeśli to czujemy.

Cudowna sprawa, poezja! Ciągi zwykłych słów, które stają się absolutnie niezwykłymi pakuneczkami uczuć, obrazów i myśli.

Z wdzięcznością, ale i z niegasnącym żalem, że straciliśmy go – my, czytelnicy – przedwcześnie, myślę więc dzisiaj o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, w setną rocznicę jego urodzin, u początku roku, któremu patronuje.

.

Których nam nikt nie wynagrodzi
i których nic nam nie zastąpi,
lata wy straszne, lata wąskie
jak dłonie śmierci w dniu narodzin.

Powiedziałyście więcej nawet
niż rudych burz ogromne wstęgi,
jak ludzkie ręce złych demonów
siejące w gruzach gorzką sławę.

Wzięłyście nam, co najpiękniejsze,
a zostawiły to, co z gromu,
aby tym dziksze i smutniejsze
serca – jak krzyż na pustym domu.

Lata, o moje straszne lata,
nauczyłyście wy nas wierzyć,
i to był kostur nam na drogę,
i z nim się resztę burz przemierzy.

Których nam nikt nie wynagrodzi
i których nic nam nie zastąpi,
lata – ojczyzno złej młodości,
trudnej starości dniu narodzin.

Bogu podamy w końcu dłonie
spalone skrzydłem antychrysta,
i on zrozumie, że ta młodość
w tej grozie jedna była czysta.

24.III.44 r.

Dzień bez cienia

Czy wiecie, że właśnie dziś w Indiach obchodzi się „Dzień bez cienia”? 15 maja w południe słońce nad Bombajem znajduje się w zenicie – świecąc pionowo z góry sprawia, że wszelkie cienie na chwilę znikają. Zjawisko to można zaobserwować również w innych częściach globu i w inne dni – ale mnie interesują właśnie Indie, z podwójnego powodu.

To z Indii przybyli do Europy Cyganie.

A akcja mojej najnowszej powieści pt. Przepowiednia toczy się częściowo w cygańskim taborze. Więcej: trafia do niego chłopak bez cienia. (Choć nie w dniu bez cienia 😉 )

Wszystko to więc bardzo ładnie łączy się i zazębia, z czego zamierzam skorzystać, żeby opowiedzieć Wam o arcyciekawej wizycie w Muzeum Kultury Romskiej w Brnie, w Czechach.

Najpierw jednak opowiem troszkę o historii Cyganów.

 

Maksymilian Gierymski, Obóz Cyganów I (1867-68)

 

Przez wiele lat utrzymywano, że Cyganie przybyli do Europy z Egiptu. Pierwsze zachowane wzmianki o nich pochodzą z XI wieku – wtedy to mieli się pojawić w Konstantynopolu. Twierdzili, że wędrują z „Małego Egiptu” i że są pokutującymi pielgrzymami. Nie byli nimi, ale dzięki temu blefowi zyskiwali zaufanie rdzennych mieszkańców późnośredniowiecznej Europy. Nikt nie przeszkadzał im w wędrówce, wspierano ich na wszelkie sposoby, również materialnie. Właśnie w tym czasie pojawiły się w różnych językach nazwy tego koczowniczego ludu, pochodzące od słowa „Egipt”, na przykład: Gypsies (angielskie), Gitanos (hiszpańskie), Gitanes (francuskie).

 

Antoni Kozakiewicz, Obóz cygański (Monachium 1885)

 

Kolejne wzmianki, z XIV wieku, wspominają już o Cyganach na Krecie, Korfu i w ogóle na Peloponezie. To potwierdza tezę o pochodzeniu ich z „Małego Egiptu”, tak bowiem nazywano trzy różne krainy w Azji Mniejszej i Grecji. Także w XIV wieku pojawia się po raz pierwszy określenie feudum Aciganorum, z którego wywiodła się nazwa Cygan (język polski), a także m.in. Zigeuner (niemiecki), Zingaro (włoski), Cikan (czeski).

Pierwsze wzmianki o Cyganach w naszej części Europy pochodzą z XV wieku. Z kronik dowiadujemy się, jak wyglądali: ubrani byli w kolorowe stroje, zielone i czerwone, ozdobione dużymi srebrnymi guzikami. Czasami prowadzili tresowane niedźwiedzie i małpki. Naczelnicy przemierzali drogę konno, za nimi zaś jechały wozy ciągnięte przez konie i osły, niekiedy także mniejsze wózki zaprzężone w woły.

 

Géza Mészöly, Wędrujący Cyganie (1873-75)

 

Długo nie wiedziano, skąd w rzeczywistości Cyganie przybyli do Europy. W kronikach zachowały się wzmianki o ich dziwnym narzeczu – zapisano, że porozumiewają się mową, której nikt nie może zrozumieć, za to sami rozumieją inne języki.

Na pierwszy trop dotyczący pochodzenia cygańskiej mowy trafiono dopiero w XVIII wieku. Późniejsze studia językoznawcze podjęły badania porównawcze tego języka oraz języków Indii i wykazały szczególne pokrewieństwo mowy Cyganów z grupą dialektów hindi. Okazało się, że pokrywa się w nich wiele wyrazów, a rozmaite naleciałości – perskie, ormiańskie, greckie – wskazują na to, jaką drogę przebył ów koczowniczy lud zdążając w głąb Europy.

 

 

Chociaż początkowo tabory przemieszczały się przez Europę bez przeszkód, z czasem Cyganom zaczęło żyć się trudniej. W opowieści o pokutniczej misji nikt już nie wierzył, zaś sami mieszkańcy taborów coraz częściej spotykali się z zabobonnym lękiem ludności zamieszkującej nowe dla wędrowców tereny. Cyganie wyglądali inaczej, mówili niezrozumiałym narzeczem, uprawiali wróżbiarstwo, mieli swoje, często budzące lęk, zwyczaje i rytuały. Z czasem w kolejnych krajach zaczęto uchwalać prawa antycygańskie – odizolowani, niechętnie widziani, coraz częściej zamiast tradycyjnym kowalstwem zajmowali się kradzieżą i szalbierstwem, co tylko przyczyniło się do ich złej sławy.

W Polsce aż do połowy XVI wieku nie podjęto żadnych dyskryminacyjnych uchwał, wręcz przeciwnie – u nas cieszyli się Cyganie wolnością i mieli pełne prawo przemieszczać się swobodnie po kraju.

Sytuacja uległa zmianie, kiedy po ogłoszeniu edyktów banicyjnych w Niemczech Cyganie zaczęli uciekać stamtąd do bezpieczniejszej Polski, w obawie przed pogromami i narastającymi w Niemczech okrutnymi prześladowaniami. Te nowe grupy, ratujące się ucieczką, żyjące w niepewności i strachu, niestety chętniej podejmowały działalność rabunkową niż rzetelną pracę. Dlatego też i w Polsce z czasem Cyganie zaczęli spotykać się z nieprzychylnością i wydano rozporządzenia grożące karami za udzielanie im pomocy. Polacy bowiem mimo wszystko nierzadko – choć bynajmniej nie zawsze – pomagali mieszkańcom taborów, udzielając im wsparcia finansowego, pożywienia, a niekiedy nawet schronienia na jakiś czas.

Ostatecznie na początku XVII wieku zaniechano w Polsce uchwał antycygańskich – z tego prostego powodu, że i tak nikt ich nie przestrzegał. Wtedy też powołano do życia instytucję króla cygańskiego, w wierze, że to pomoże zapanować nad ludem miłującym wolność i swobodę i jakoś zorganizować wspólne życie.

Nie będziemy wnikać szczegółowo w losy Cyganów polskich pod zaborami – nie były one wesołe; w poszczególnych zaborach traktowano ich zgodnie z surowym niekiedy prawem państw zaborczych. Szczególnie źle żyło im się pod rządami Józefa II, który nie miał dla Cyganów litości. Z kolei władze rosyjskie zezwalały grupom cygańskim na więcej swobody, w związku z czym coraz więcej ich przenosiło się poza granice Królestwa Polskiego, na wschód. Na ziemiach polskich było ich coraz mniej.

Ale lata mijały i niespodziewanie w latach 50. i 60. XIX wieku pojawiły się nowe, inne grupy Cyganów. Porozumiewali się jeszcze innym dialektem, byli bogatsi, strojniejsi – większość z nich należała do dwóch głównych szczepów: Kełderasza z Rumunii i Węgier oraz Lowari z Siedmiogrodu. Pierwsi zajmowali się przede wszystkim kotlarstwem, drudzy – handlem końmi. W tym samym czasie przybyli też do Polski Cyganie węgierscy, zajmujący się głównie szeroko pojętym handlem. Potem stopniowo przybywały jeszcze inne, mniejsze grupy, nazywane od swoich profesji np. niedźwiednikami czy sitarzami.

 

 

 

 

 

 

Pierwsi nowo przybyli nosili stroje węgierskie: obcisłe spodnie, podobne do tych, jakie noszą nasi górale; kołpaczki na głowach, kurtki z wielkimi srebrnymi guzami wielkością i kształtem przypominającymi kurze jaja. Później ta moda nieco się zmieniła: kurtki z guzami pozostały, ale spodnie zaczęto nosić bufiaste i obszerne, bardziej rosyjskie w charakterze.

I takich właśnie Cyganów najczęściej spotykamy w powieściach, baśniach, romansach cygańskich, poematach, operach, baletach i tak dalej, i tak dalej.

Tacy też – barwni, malowniczy, kochający wolność, ale jednak nie pozbawieni wad – pojawiają się w mojej Przepowiedni.

 

 

Z tym też wiąże się niejako opowieść o muzeum, do którego trafiłam właściwie przez przypadek. Będąc w Brnie spojrzałam na mapę Google, a tam niespodziewanie zaczerwienił się znacznik: Muzeum Kultury Romskiej.

Przepowiednia była już wówczas napisana i przekazana wydawcy, tym niemniej temat cygański pozostawał dla mnie wciąż interesujący. Wybraliśmy się więc do muzeum, co okazało się wycieczką niezwykłą – zarówno ze względu na ciekawe eksponaty, jak i obsługę. Można by ją (wycieczkę) właściwie nazwać zderzeniem kultur, na wielu płaszczyznach 😉

Idąc od ścisłego centrum Brna w stronę muzeum (z mapką otwartą w telefonie) zorientowaliśmy się w pewnej chwili, że niepostrzeżenie znaleźliśmy się chyba w sercu romskiej dzielnicy. Wokół nas zaroiło się od smagłych, czarnowłosych dzieci oraz ich rodziców, a pewnie i cioć, wujków, kuzynów, dziadków i innych krewnych, bowiem wszyscy oni przebywali na ulicy, dokąd na ogół – i to chyba w każdym miejscu świata – Romowie chętnie przenoszą swoje domowe życie. To znamienne, że mimo wielu dziesięcioleci, które minęły od wprowadzenia zakazu przemieszczania się w taborach, Cyganie nadal najwyraźniej przedkładają życie nieskrępowane i swobodne nad to ograniczone czterema ścianami.

Dotarliśmy wreszcie do Muzeum Kultury Romskiej – jego piękne drzwi z okrągłym oknem, przypominającym drewniane koło wozu zobaczyliśmy z daleka.

Wewnątrz – pustki. Nowocześnie, czysto, ładnie, hall schludny i oszczędny w wyrazie. Przy kasie, za wysokim biało-szklanym kontuarem mężczyzna o czarnych włosach przyprószonych siwizną i z takimż wąsem, w okularach na nosie, pogrążony w odcyfrowywaniu jakichś paragonów. Stanęliśmy grzecznie przy kasie i czekamy.

I czekamy.

I czekamy.

I nic. Jakbyśmy byli przejrzyści. Odezwaliśmy się po angielsku, ale w odpowiedzi usłyszeliśmy tylko pomruk.

W końcu jednak nasz kasjer, jak się okazało – Rom, sprzedał nam bilety. Niełatwo się nam było dogadać, bo on nie bardzo umiał po angielsku, my nie bardzo po czesku, a tym bardziej – po romsku, ale się udało.

Muzeum okazało się wspaniałe.

W pierwszej sali trafiliśmy na kilka monitorów oraz nieco więcej słuchawek – w każdych słuchawkach można było posłuchać innej muzyki: pięknych czardaszy, piosenek, romskiego jazzu, a także muzyki poważnej, wykonywanej przez cygańskich muzyków (głównie skrzypków). Na monitorach z kolei pokazywały się filmy z Romami grającymi i tańczącymi przy różnych okazjach.

 

 

Kiedy już się nasłuchaliśmy, wyrósł obok nas inny siwy starszy pan, o niebywałych złoto-czarnych oczach, i trochę po czesku, trochę po angielsku, trochę na migi, wytłumaczył nam, że należy się udać na piętro. Wręczył nam też audioprzewodniki z wersją angielską (hura!) i dodatkowy przewodnik papierowy.

Wystawa na piętrze okazała się niezwykle bogata i ciekawa. Poprowadziła nas z Indii poprzez Europę i zaznajomiła z historią mowy Romów (przejrzysta, elegancka tablica wskazywała na podobieństwa między tym językiem a językami Indii). Dalej mogliśmy podziwiać stroje, biżuterię, obecność motywów cygańskich w malarstwie:

 

 

 

 

 

 

Potem przyszedł czas na instrumenty muzyczne, przedmioty magiczne służące do wróżenia, takie jak karty, diabełki wykonane z wosku i ludzkich włosów, kostki, czyli kości drobiowe omotane czarnymi włosami, „trupki” z wosku i jeszcze inne straszności.

 

 

 

 

 

 

 

Pośrodku jednej sali stał drewniany wóz z budą, wokół którego zaaranżowano obóz kotlarskiej rodziny, wraz z ogniskiem i rozmaitymi sprzętami.

 

 

 

Oprócz tych eksponatów na wystawie znajdowało się też dużo archiwalnych zdjęć – wszystko niezwykle interesujące.

 

 

 

Ostatnia część muzeum poświęcona była losom Romów w czasie II wojny światowej – co jednak znałam już z książek i czego nie chciałam oglądać na zdjęciach i w dokumentach. Ciężko to znoszę, a skoro wiem to, co wiedzieć należy, uznałam, że pominę ten fragment ekspozycji.

Na koniec siwy Rom o niezwykłych oczach, który czekał na nas u wyjścia z wystawy, odebrał od nas audioprzewodniki. Spytałam – znów tą mieszaną mową i trochę na migi – czy mogę kupić ten papierowy przewodnik, który dał nam na początku zwiedzania. „Nie, jest nie na sprzedaż” – usłyszałam. Bardzo pożałowałam, bo zawierał mnóstwo ciekawych informacji i zdjęć. I widocznie jakoś ten mój żal się uwydatnił, całkiem niechcący, bo pan popatrzył na mnie i powiedział, że dobrze, że mogę zatrzymać przewodnik. „Ale ile płacę?” – spytałam. „Nic, nic” – odpowiedział i się uśmiechnął.

Ucieszyłam się bardzo i przepełniona wdzięcznością udałam się do kontuaru z kasą, gdzie, jak zauważyłam wcześniej, można było kupić także różne książki i albumy na temat Romów i ich kultury. Poprosiłam kasjera-wąsacza (nadal się biedził nad paragonami i kalkulatorem) o dwa katalogi z minionych wystaw, ale niestety to wywołało wielką konsternację wszystkich obecnych. Znów nie mogliśmy wyjaśnić sobie, o co chodzi (z powodu komplikacji językowych). Ostatecznie okazało się, że pan nie może mi sprzedać egzemplarzy z gablotki, a pozostałe schowane są w szafce, do której on zgubił kluczyk.

Czekaliśmy więc długo, bardzo długo, bo pan kasjer zniknął, aż wreszcie wrócił z uśmiechniętą młodą Cyganką, która lepiej od niego mówiła po angielsku i – co ważniejsze – miała drugi kluczyk! Tak więc, zaopatrzeni w przewodnik i dwa katalogi opuściliśmy Muzeum Kultury Romskiej. Nie mogliśmy się nadziwić, że tak mało w nim było zwiedzających! Bo to naprawdę świetne miejsce. Z czystym sumieniem polecam wszystkim, którzy wybierają się do Brna 🙂

No i tak oto dotarliśmy do końca opowieści o Cyganach, przybyłych do Europy z „Małego Egiptu” – a tak naprawdę z Indii, w których dziś właśnie świętuje się „Dzień bez cienia”.

 

Marcin Minor, ilustracja do książki Przepowiednia

 

A dlaczego chłopak w Przepowiedni nie miał cienia? To znaczy – właściwie go miał, ale… przeczytajcie sami 😉

 

 

PS Podobno dzisiaj jest też Dzień niezapominajki! Więc uśmiecham się do Was z niezapominajkowej łączki 🙂

__

Przy przygotowywaniu tego tekstu korzystałam z książki Jerzego Ficowskiego Cyganie na polskich drogach, wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013

„Pod słup, na wzgórek”

Kiedy byłam mała – nie bardzo mała, ale mała – lubiłam podczytywać „Ballady i romanse” Mickiewicza.

Mieliśmy w domu między innymi „Ballady, bajki, wiersze” zilustrowane przez Antoniego Boratyńskiego – obrazki były przerażające, począwszy od tego na okładce – ale właśnie to „przerażające” kusiło w dziwny sposób, więc często do tej książki wracałam.

Miałam też osobne wydanie „Pani Twardowskiej” z wcale nie przerażającymi ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego – bardzo je lubiłam. Miało tę zaletę, że opatrzono je (nielicznymi) przypisami, dzięki czemu tekst był bardziej zrozumiały.

Bo, rzecz jasna, nie rozumiałam wszystkiego, o czym ballady opowiadały – ale to wcale nie przeszkadzało mi tonąć w tym przedziwnym świecie, pełnym cudów i strachów.

Rzeczą nie do końca jasną był dla mnie na przykład ów „słup”, pod który biegły dzieci w „Powrocie taty”. Oczywiście, jak zawsze, kiedy czegoś nie wiedziałam, dopytałam się u starszych, co to może znaczyć. Przydrożna kapliczka – odpowiedziano mi. To był ten „słup” z „cudownym obrazem”. Ale jak go sobie wyobrazić? Dlaczego słup? Przydrożne kapliczki, jakie znałam, wcale nie przypominały słupa.

Po wielu latach, jako studentka, pojechałam po raz pierwszy na Litwę. I tam odwiedziłam cudowny, wspaniały skansen w Rumszyszkach (mam słabość do skansenów!). Ta wizyta wyjaśniła wszystko.

Do Rumszyszek wróciłam rok temu i w tym roku – i tym razem przywiozłam z sobą mnóstwo zdjęć.

Skansen obejmuje ogromny teren (175 hektarów!), który podzielono na kilka części, odpowiadających regionom Litwy.

W każdej z tych części stoi wieś – jak żywa. Można spacerować opłotkami; od jednej wsi do drugiej wędruje się polnymi ścieżkami albo przez las, mostek i rzeczkę – drzewa szumią, trawy falują, pachnie zboże. Przed chałupami kwitną kolorowe i pachnące kwiaty, brzęczą pszczoły wokół uli, w cienistych sadach stoją ławeczki, w ogródkach pnie się w górę fasola i kwitną ziemniaki, pachnący groszek wije się przy ganku. Żyć nie umierać 🙂 (W skansenie jest i miasteczko, ale o nim może innym razem.)

Przy jednej z dróg stoi za płotem drewniany kościół, otoczony kolekcją przydrożnych kapliczek – „słupów”. I to je przede wszystkim chciałam Wam dzisiaj pokazać – są przepiękne, cudnie rzeźbione albo wzruszająco naiwne – każda inna, wszystkie wspaniałe.

Zresztą podobne stoją też w poszczególnych „wioskach” w całym skansenie.

Ciekawe, swoją drogą, jak dokładnie wyglądała ta kapliczka, o której myślał Mickiewicz, pisząc „Powrót taty”. W każdym razie – jak się przekonałam na własne oczy – nie bez powodu nazwał ją „słupem”. Zresztą pewnie wszyscy tam tak na nie mówili.

Pięknie rzeźbione, charakterystyczne krzyże można spotkać na Litwie nie tylko w skansenie – wciąż jeszcze stoją gdzieniegdzie przy drogach i zachwycają misternym wykonaniem.

A gdybyście się wybierali do Wilna – zajrzyjcie koniecznie do Muzeum Narodowego w Starym Arsenale. Tam także znajduje się bogata, cudowna wystawa kapliczek i krzyży przydrożnych – niesłychane bogactwo form i wzorów. Warto!

Zwłaszcza, jeśli ktoś chciałby poczuć się przez chwileczkę jak na Litwie Mickiewicza… 🙂


Gdy dzwoneczek się odezwie…

Dzień dobry w nowym roku szkolnym!
Jak zawsze czeka on na Was z nowymi wyzwaniami i z poprzeczką podniesioną o oczko wyżej – ale mówię Wam: będzie dobrze!

Z pewnością jesteście pełni nowej energii i optymizmu, a jeśli (dopuszczam taką ewentualność…) nie do końca tak jest, życzę Wam – niezależnie od tego, czy jesteście Uczniami czy Nauczycielami – żeby towarzystwo kolegów i przyjaciół osłodziło Wam najbliższe dziesięć miesięcy.

Powiedzmy sobie szczerze, znów zlecą one szybko, szybciej niż się wszyscy spodziewamy, po drodze szykując dla nas przyjemne przystanki w postaci rozmaitych ferii i świąt, których na szczęście w kalendarzu nie brakuje… 😉

A skoro o szkole dziś mowa, chciałabym Wam pokazać książeczkę z mojej półki.

Kiedy byłam mała – tj. w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym – lubiłam oglądać w niej obrazki i czytać te miłe, czasami trochę naiwne, miejscami nieco archaiczne – ale zawsze pouczające, ciekawe i wychowawcze czytanki, wierszyki oraz (to lubiłam najbardziej!) – zagadki. Co uderza mnie dzisiaj w tych czytankach, to że uczą przede wszystkim empatii, szacunku dla drugiego człowieka i dla przyrody. Podoba mi się to.

Co ciekawe, przy niektórych tekstach znajdują się obrazki-przypisy, wyjaśniające za pomocą ilustracji znaczenie słów, których uczniowie mogą nie znać. Pomyśleć tylko, że w latach dwudziestych XXw., kiedy wydano ów podręcznik, gramofon mógł być mało znany niektórym dzieciom jako urządzenie trudno dostępne i luksusowe – z kolei dzisiaj dzieci mogłyby nie wiedzieć, co to takiego, bo po niespełna stu latach gramofon – w takiej postaci jak na obrazku – całkowicie wyszedł z użycia!

Na powyższym zdjęciu: historia wizyty u doktora – zawsze bardzo współczułam Tadziowi, bo dobrze wiedziałam, jakie to uczucie, kiedy drzazga wbije się w palec. I jeszcze gorsze: kiedy wydobywa się ją spod skóry igłą…!

A tutaj – pouczająca historyjka obrazkowa, która bardzo zapadła mi w pamięć 😉

Podobnie jak wiele, wiele innych, i ta książka ta trafiła do naszego domu prosto z antykwariatu przy poznańskim Starym Rynku. Wówczas, jako dziecko, nie wiedziałam jeszcze, kim byli autorzy tego podręcznika, zatytułowanego „Czytanki polskie dla II oddziału szkoły powszechnej”.

Pierwszy z nich, Stanisław Tync, przyszedł na świat w Małopolsce, w miejscowości Rzepiennik Strzyżewski. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, tam też obronił doktorat (jego praca doktorska nosiła tytuł: „Nauka moralna w szkołach Komisji Edukacji Narodowej”).

Był jednak nie tylko naukowcem, ale też nauczycielem gimnazjalnym oraz nauczycielem i dyrektorem Wyższych Kursów Naukowych w Toruniu i Poznaniu. W roku 1930 wybrał się do Niemiec i Francji, gdzie miał okazję przyjrzeć się eksperymentalnym szkołom średnim (niestety nie znalazłam informacji, na czym miał polegać ów eksperyment, a szkoda!).
Stanisław Tync, już docent (tytuł uzyskał na Uniwersytecie Poznańskim, gdzie też pracował do 1939 r.), po wybuchu II wojny światowej nadal „niósł oświaty kaganiec”, zajął się bowiem organizacją tajnych kompletów w Kazimierzy Wielkiej, był ich kierownikiem oraz w dalszym ciągu -nauczycielem.
Po wojnie, już jako profesor nadzwyczajny, podjął wielką pracę organizowania Katedry Pedagogiki na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Tam też stworzył kierunek „pedagogika”, na którym wykładał. W 1951 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. W latach 1945-1960 kierował Katedrą Pedagogiki.
Był autorem czterdziestu publikacji, zajmujących się przede wszystkim historią wychowania i dydaktyką, oraz autorem i współautorem trzydziestu sześciu podręczników szkolnych i opracowań metodycznych. Zmarł we Wrocławiu, w 1964 roku.

Drugi autor „Czytanek polskich”, urodzony w tym samym roku co Stanisław Tync, 1889, również w Małopolsce, w Borku Fałęckim, otrzymał tytuł doktora filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1914 roku.

W badaniach naukowych zajmował się początkowo głównie literaturą polską, później, po odpowiednich studiach w Berlinie i Pradze, zajął się szerzej slawistyką. Badał recepcję literatury polskiej wśród narodów słowiańskich i samą literaturę słowiańską. Interesowali go Łużyczanie, zajmował się tym zagadnieniem pod kątem historycznym i etnograficznym, badał literaturę serbsko-łużycką, literaturę ówczesnej Czechosłowacji i Jugosławii, Białorusi, Ukrainy, Rosji i Bułgarii, do których to państw często podróżował w celach naukowych.
Interesowała go jednak nie tylko historia literatury, ale też jej teoria. Szczególną uwagę poświęcił zagadnieniu rymów: w 1939 r. ukazała się drukiem jego praca pt. „Sztuka rymowania”.
Przy całej tej rozległej pracy naukowo-badawczej (a trzeba dodać, że studia slawistyczne były do tej pory dziedziną raczej zaniedbaną i niedocenioną) Józef Gołąbek zajmował się intensywnie pedagogiką i był m.in. współautorem „Czytanek polskich” dla różnych klas szkół średnich i powszechnych.
Niestety, Józef Gołąbek nie przeżył wojny. Zginął na samym jej początku, 25 września 1939, w Warszawie. Był to, jak podają źródła, dzień najintensywniejszego ostrzeliwania stolicy. Państwo Gołąbkowie, zmuszeni do opuszczenia mieszkania w kamienicy objętej pożarem, spakowali najważniejsze rzeczy w walizki i tobołki i wyruszyli w niebezpieczną drogę do znajomych, u których mieli nadzieję znaleźć tymczasowe schronienie. Zmęczeni – była godzina 23 – zatrzymali się w przypadkowej bramie, żeby odpocząć. Wtedy właśnie dr Józef Gołąbek postanowił cofnąć się jeszcze do mieszkania, by zabrać stamtąd rękopisy i materiały naukowe.
Przed domem został ostrzelany z karabinu maszynowego i zmarł w wyniku odniesionych ran.
W domu doktora Gołąbka spłonęła cenna i starannie dobrana biblioteka naukowa, złożona z 8000 tomów z zakresu polonistyki i slawistyki. Znajdowały się tam dzieła we wszystkich językach słowiańskich, głównie historycznoliterackie. Był to jeden z nielicznych takich zbiorów.

Niewiele więcej zdołałam się dowiedzieć o obu autorach „Czytanek polskich”, dlatego też te skrótowe życiorysy trochę może przypominają notki encyklopedyczne. Myślę jednak, że właśnie dzisiaj, w pierwszych dniach września, jak co roku naznaczonych datą wybuchu II wojny światowej, warto przypomnieć tych dwóch oddanych swojej pracy nauczycieli, na losach których wojna odcisnęła piętno, i którzy tak bardzo zasłużyli się nie tylko dla nauki, ale – po prostu – dla szkoły; dwaj naukowcy, z których jeden nie porzucił nauczania nawet (a może: zwłaszcza!) w czasie wojny, a drugi – usiłując ratować naukowy dorobek – zginął od kul wroga.

Było takich ludzi – naukowców i nauczycieli – więcej. Nie zapominajmy o nich. Zwłaszcza 1 września.

Raymond Peynet i jego Zakochani

Mili Czytelnicy, dzień dobry w walentynki!
Dajcie dziś buziaka każdemu, kogo kochacie! 🙂

Z okazji tego sympatycznego skądinąd święta chciałabym napisać Wam słówko o francuskim artyście, którego niektórzy z Was zapewne znają i pamiętają, ale o którym część z Was być może nigdy jeszcze nie słyszała – a warto.

Jest nim Raymond Peynet:

Piszę o nim dzisiaj dlatego, że to temat w sam raz na dzień świętego Walentego: artysta ów zasłynął bowiem z rysunków przedstawiających parę zakochanych – i ci jego „Zakochani”, pełni nieco staroświeckiego (szczególnie z dzisiejszej perspektywy) uroku i iście francuskiego wdzięku, w szybkim czasie podbili serca całej Francji i sporej części świata.

Peynet urodził się w 1908 r. w Paryżu, zmarł w 1999 w Mougins. W wieku 15 lat rozpoczął naukę w Germain Pilon, późniejszej Szkole Sztuk Stosowanych w Paryżu. Po jej ukończeniu, w latach 20. XX w. podjął pracę ilustratora w rozmaitych gazetach i czasopismach, projektował również plakaty, etykiety, katalogi dla francuskich domów towarowych.

„Zakochani” powstali w 1942 r. w Valence. Inspiracją do ich stworzenia stała się muzyczna altanka, znana dziś pod nazwą „Altanki Peyneta” – Kiosque Peynet (źródło fotografii: kiosque-peynet.com):

W niej to artysta wyobraził sobie podobno po raz pierwszy sympatyczną, poetyczną parę, połączoną gorącym uczuciem – i wcale się nie dziwię, że właśnie tam zapragnął umieścić swoich rysunkowych bohaterów, bo to naprawdę wdzięczne miejsce!

Niektórzy twierdzą, że „Zakochani” stali się inspiracją dla Georgesa Brassensa i jego piosenki „Les amoreux des bancs publics”

oraz dla Charlesa Aznavoura, który pod wpływem słynnego cyklu rysunków miał napisać utwór „Les amoreux de papier” (wykonywany przez Marcela Antona) – do posłuchania i obejrzenia TUTAJ.

Popularność „Zakochanych” przełożyła się na powstanie mnóstwa tzw. gadżetów, prezentujących ulubioną parę francuskiej (i nie tylko) publiczności: w latach 50. i 60. wielki sukces odniosły laleczki Peyneta – sprzedano ich ponad 6 milionów egzemplarzy! Niestety, wkrótce zostały zdetronizowane przez nowość tamtych czasów – lalkę Barbie…

Z kolei w latach 60. i 70. firma jubilerska Murat wyprodukowała medaliony, szpilki do krawatów i spinki do mankietów z podobiznami zakochanej pary Peyneta. Dziś podobno rozbijają się o nie kolekcjonerzy:

Podobnie zresztą rzecz się ma z porcelaną (Coulevre i Rosenthal), bowiem i na nią trafiły podobizny sympatycznej rysunkowej pary:

Oprócz rysunków, od których historia zakochanych się zaczęła, Peynet stworzył w późniejszych latach również przedstawiające ich plakaty i litografie.

Ponadto „Zakochani” trafili na francuskie znaczki pocztowe i pocztówki, wydawane m.in. specjalnie z okazji dnia św. Walentego – któż z nas nie chciałby dostać walentynki okraszonej taką śliczną ilustracyjką? 🙂

We Francji znajdują się dwa muzea poświęcone twórczości Peyneta: w Antibes i w Brassac-le-Mines, rodzinnej miejscowości matki artysty. Poza tym można też odwiedzić dwa muzea Peyneta w Japonii – to zaskakujące, ale rysunkowa para zawędrowała aż tam!

A tu: mój osobisty egzemplarz, ilustrujący sercowe perypetie „Zakochanych” 🙂

Zostawiam Was na dzisiaj z tą sympatyczną, żartobliwą, sentymentalną i frywolną niekiedy parą – przyznajcie, że człowiek na ich widok musi się uśmiechnąć! 🙂

Półmetek

I już półmetek wakacji! Ogród nieco jesienny, trochę jakby dojrzalszy i znużony latem. Słońce bledsze niż w czerwcu i wcześniej zachodzi. Wieczory chłodne i pachnące – nie tylko maciejką, ale niekiedy już i dymem. Niebo cudnie rozgwieżdżone. Jabłka dojrzewają. Kwiaty kwitną – i przekwitają. Odwiedzają nas wiewiórki, rozpłaszczone na tynku biegają zabawnie w górę i w dół.

I jeszcze tyle zostało do przeczytania z letniego stosiku! 😀 Rzeczy nowe, rzeczy stare i najbliższe, ukochane.

Ale nie tylko się czyta… To i owo również powstaje, bo powiedzieć, że „się pisze”, to jeszcze zbyt wiele. Ale w głowie i w wyobraźni dzieje się dużo, wątki narastają, zazębiają się i przenikają. Jestem pełna entuzjazmu i nowej energii – kolejne wyzwanie fabularne przede mną. Lubię ten stan 😀

Co rzekłszy, życzę Wam pięknej drugiej połowy lata 🙂

Szlachetne zdrowie…

…nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” – tyle wieków minęło, a prawda zawarta w tych słowach nie utraciła nic ze swej świeżości 😉

Dziś, tęsknie zerkając za okno, za którym zieleń piętrzy się i rozrasta na wszystkie strony, to pokropiona ożywczym deszczem, to znów przygrzana słońcem…

maj2015

…solidaryzuję się ze wszystkimi chorymi, którzy pełen rozkwit wiosny mogą, tak jak ja, oglądać jedynie przez szybkę. Tak, tak, dopadła mnie ospa – po tylu latach w końcu jej się udało!

Na szczęście wygląda na to, że jednak kiedyś wyzdrowieję, czego i Wam, wszyscy chorzy, życzę!

Tymczasem spędzam czas na nadrabianiu zaległości lekturowych oraz na ponownych spotkaniach z dawnymi literackimi przyjaciółmi (patrz: „Lalka” na szczycie stosiku).

maj2015-2

Z czystym sumieniem polecam każdą z tych książek – nawet jeśli w którejś coś tam szwankuje, to czyta się je wszystkie świetnie. Zeszyt na samym spodzie stosiku otrzymałam od pewnej Wiewiórki w zamierzchłych czasach mojego literackiego debiutu – teraz służy mi jako II Specjalny Zeszyt na pomysły i notatki. Już go częściowo zapisałam, zresztą pomysłów jakoś dziwnie mi przybyło, kiedy tak leżałam w łóżku. Najwyraźniej więc czas z ospą nie okazał się całkowicie bezproduktywny, na całe szczęście.

Kto chory, ręka do góry! Przesyłam specjalne nakrapiane uśmiechy – trzymajcie się! Zdrowiejcie! Nabierajcie sił! I – czytajcie! To naprawdę pomaga. 🙂

O piratach

Uwielbiam stare książki. A jeszcze bardziej uwielbiam piękne stare książki – piękne w treści i piękne w formie.

Ostatnimi czasy udało mi się kupić taką właśnie obiecującą cegiełkę, wydanie z roku 1921. Jest odpowiednio gruba i solidna, na nieco pożółkłym, mięsistym papierze tekst wydrukowano wyraźną czcionką, no i – co w tym przypadku niezwykle istotne – są też wspaniałe ilustracje. To „Howard Pyle’s Book of Pirates”, czyli: „Księga piratów Howarda Pyle’a”.

pirat1
pirat2
pirat4
pirat3

Autor opowiadań zebranych w tym tomie znany jest w Polsce głównie i niemal wyłącznie jako autor „Wesołych przygód Robin Hooda”, książki, którą osobiście poleciłabym każdemu młodemu czytelnikowi jako lekturę obowiązkową. Wydaje mi się jednak, że poza tym jego dziełem nie wydano po polsku żadnego innego.

Pyle-w-daughter

na zdjęciu: Howard Pyle z córką

Howard Pyle urodził się w Stanach Zjednoczonych w 1853 roku. Od dziecka lubił rysować i pisać, a zachęcony przez rodziców, w odpowiednim czasie zaczął studiować sztuki piękne. Popularność zdobył jako twórca ilustracji do rozmaitych amerykańskich czasopism i gazet, później także do książek. W latach 1894-1900 prowadził zajęcia z ilustracji w Drexel Institute, a w 1900 roku otworzył własną szkołę w Wilmington.

Pierwszą książką, którą napisał (a następnie: zilustrował) były właśnie „Wesołe przygody Robin Hooda”. Autor skomponował ją ze średniowiecznych legend o tym najsłynniejszym z banitów – opowiadając je na nowo w taki sposób, by nadawały się one dla dzieci. W swojej twórczości niejednokrotnie zresztą sięgał do średniowiecznych legend i ballad europejskich, stworzył m.in. czterotomowy cykl opowieści o królu Arturze. Wiele jego ilustracji, niezwykle pięknych, możecie obejrzeć w internecie (m.in. za to lubię internet…!). Są wśród nich i kolorowe, dynamiczne obrazy (również o tematyce pirackiej), i rysunki piórkiem, stylizowane na średniowieczne ryciny.

Ale ja chciałabym opowiedzieć Wam właśnie o tych pirackich.

pyle

Otóż ten właśnie spokojny i elegancki gentleman, którego możecie podziwiać na powyższej fotografii, uznawany jest za twórcę współczesnego wizerunku pirata. Archetypu pirata – albowiem postać, jaką każdy z nas widzi oczyma wyobraźni, słysząc słowo „pirat”, jest tak naprawdę efektem tego, co w swojej pracy osiągnął Howard Pyle.

Do czasów, w których tworzył on ilustracje do swoich morskich opowieści, nie zachowały się żadne oryginalne pirackie stroje, nie przetrwały też chyba żadne portrety prawdziwych piratów (o ile w ogóle takie istniały). Howard Pyle stworzył własną koncepcję – jakże efektowną! – takiego stroju: malowniczego, romantycznego, pozornie niedbałego, noszącego cechy cygańskiego stylu.

pirat7
pirat5
pirat6
piraci

Od czasów Howarda Pyle’a wszyscy najsłynniejsi piraci wyglądają tak, jak ci narysowani i namalowani przez niego – począwszy od Errola Flynna w filmie „Kapitan Blood” z 1935 roku:

flynn

poprzez disneyowskiego Kapitana Haka:

hook

a skończywszy na najsłynniejszym piracie naszych czasów, którym jest, oczywiście, Jack Sparrow.

Skupiłam się na wspaniałych ilustracjach, ale oprócz nich są też w „Księdze piratów” opowieści o rozmaitych typach spod ciemnej gwiazdy, o skarbach, walkach okrętów i innych mrożących krew w żyłach przygodach, ale o tym może innym razem. Zacytuję jedynie fragment ze wstępu, napisanego przez Merle’a Johnsona (przekład mój):

Pyle, malarz-autor (…) posiadł wspaniałą zdolność przenoszenia się w dowolny okres w historii; potrafił sprawić, by ówcześni ludzie stawali się znów ludźmi z krwi i kości – nie tylko historycznymi marionetkami. Jego postaci były odmalowane zarówno słowem, jak i obrazem; zarówno słowem jak i obrazem dowodzi Pyle swojego mistrzostwa, a bogata osobowość tego twórcy sprawia, że jego dzieło pozostaje wyjątkowe i atrakcyjne niezależnie od wykorzystywanych środków.

Marzy mi się przekład „Księgi piratów” i z przyjemnością przybliżyłabym Wam to interesujące dzieło – byłaby to na pewno ciekawa praca, a przy niej sporo zabawy 🙂

***

Skoro jesteśmy przy pracy – po pierwsze, zdradzę Wam sekret: jest już gotowa okładka do mojej nowej książki! Skończyłam ją (okładkę, nie książkę) w ubiegłym tygodniu, znajdzie się w katalogu wydawnictwa Akapit Press, który to katalog zadebiutuje na majowych targach w Warszawie. A później pokażę Wam ją tutaj.

Po drugie: przede mną kilka obiecujących spotkań z Wami, Czytelnikami. Wkrótce pojawię się w Łodzi, Rawiczu, Poznaniu, Wrocławiu (targi Dobre Strony!) – dostałam także zaproszenie na udział w IV Festiwalu Książki Obrazkowej dla Dzieci LiterObrazki w Bydgoszczy.

Przy okazji – dziękuję za wspaniałe spotkanie Czytelnikom, Nauczycielom i Paniom Bibliotekarkom z Kościana, w którym gościłam w ubiegłym tygodniu:

kosc3
kosc2
kosc1

Powiem Wam jedno: mam wspaniałych Czytelników, którzy dużo wiedzą, dużo czytają, są ciekawi świata i zadają wiele interesujących i mądrych pytań! Spotkania z Wami to czysta przyjemność 🙂 Dziękuję za ten miło spędzony czas.

Pozdrawiam ciepło i bardzo wiosennie wszystkich Gości i Czytelników, którzy tu zaglądają i – do następnego razu!

„Pani Wiosenna Zieleni…” – czyli co robię deszczową wiosną

06-9

Tańczy listek zielony,
tańczy listek zielony,
zielone pióreczko skrzydła
na gałęzi schylonej…

06-6

Całkiem niedawno po raz pierwszy przeczytałam czarującą książkę „Marcin spod Dzikiej Jabłoni”, napisaną przez Eleanor Farjeon. Z niej właśnie pochodzi zacytowany przeze mnie fragment piosenki Marcina, „Pani Wiosenna Zieleni”, przetłumaczonej pięknie (jak i cała książka) przez Hannę Januszewską.

Książka spodobała mi się na tyle (opowiadanie „Manowce” – duże wrażenie!), że postanowiłam zapoznać się z pozostałymi dziełami angielskiej autorki – tymi, których jeszcze nie znałam. Jako dziecko uwielbiałam zbiór bajek i baśni „Mały pokój z książkami”, mam też książeczkę „Jakub z frachtowca >Bujanka<” – jednak kiedy poszperałam w internecie, okazało się, że Eleanor Farjeon napisała znacznie więcej. Była zresztą córką pisarza oraz siostrą dwu pisarzy i kompozytora – najwyraźniej pisarstwo miała w genach.

Zaciekawiona zaopatrzyłam się w angielskie wydania jej książek, cudownie ilustrowane – i teraz będę je czytać. Stoją w bardzo apetycznym stosiku przy moim łóżku. Kiedy się z nimi zapoznam, postaram się napisać o nich nieco więcej.

06-3

Ilustracja C.E. Brocka z angielskiego wydania „Marcina spod Dzikiej Jabłoni”:

06-2

Pozostałe są równie piękne!

Jest też dedykacja – z książki „Perkin the Pedlar” (wyznaję: dedykacje i notatki na marginesach to jeden z powodów, dla których uwielbiam książki z antykwariatów):

06-1

Celia
With love from Uncle Robin
5 Sept 1961

Wszystkie te piękne książki pochłonę niebawem, tymczasem jednak łykam jedną po drugiej powieści z drugiego stosiku przy łóżku:

06-4

– piękny zestaw dzieł Kornela Makuszyńskiego. Odświeżam je sobie właśnie, ponieważ mam za zadanie napisać o nim artykuł. Doskonale się bawię przy tej miłej lekturze – wszystkie obowiązki powinny być tak przyjemne! 🙂

Co jeszcze robię deszczową wiosną?

Piszę „Rzekę”, oczywiście.

Akcja gna naprzód jak szalona, niesie mnie wartkim nurtem i porywa stukające w klawiaturę palce – właśnie mijam punkt kulminacyjny… Och, będzie groźnie, będzie intensywnie, mówię Wam!

A ze wstępnych ustaleń wynika, że wydawnictwo Akapit Press wyda moją nową powieść w październiku. Czyli właściwie… już całkiem niedługo 😉

06-8

Ciekawa jestem, co Wy czytacie i co robicie deszczową wiosną…

Oby jednak była deszczowa jak najkrócej. Słońce, przybywaj!

06-7

Spojrzenie z przeszłości

Podobają mi się polskie nazwy miesięcy i cieszy mnie, że tylko niektóre z nich pochodzą z łaciny, a większość brzmi jednak swojsko i – przede wszystkim – jest tak wspaniale opisowa. Słyszymy nazwę miesiąca – a ona natychmiast wywołuje obraz. Luty. Kwiecień. Lipiec. Sierpień. Wrzesień.

Listopad.

W ogrodzie i w lesie drzewa stoją już prawie całkowicie pozbawione liści. Jeszcze ciągle jest barwnie, ale szarość rozprzestrzenia się szybko. Dobrze, że jest słońce, które potrafi wyłuskać kolor z najgłębszych nawet zakamarków i sprawić, że niebo będzie wspaniale niebieskie.

Refleksyjny listopad.

Bardzo już dawno temu mama dała mi prezent. Nie pamiętam, czy były to urodziny, czy Boże Narodzenie, czy jeszcze inna okazja. Prezentem był stary album na fotografie, kupiony w antykwariacie. Mam ten album cały czas – leży na półce, przetrwał wszystkie przeprowadzki, pilnowałam go przez wszystkie te lata, które minęły, odkąd go dostałam. Nie włożyłam do niego nigdy żadnych zdjęć, bo zdjęcia w albumie układają się w historię – a ten album ma już historię, swoją własną, której wcale nie mam ochoty zakłócać. Odkryłam ją z zachwytem – i nie wiem, czy ktokolwiek odkrył ją przede mną. Chyba tylko ten, kto opróżnił album ze starych sepiowych fotografii.

album1

Oto on: album z przełomu XIX i XX wieku. Skórzana okładka, na której wytłoczono secesyjne kwiaty i liście, złocone brzegi grubych stronic, ozdobna klamra spinająca całość.

Wewnątrz, na mięsistym, fakturowym papierze, pożółkłym nieco ze starości, widnieje wpis – wykaligrafowany starannie, bez jednego drgnienia ręki, cienką stalówką, czarnym atramentem:

album3
album4

Kto to napisał? Chyba jakiś Szwed – tak przypuszczam, ale nie znam szwedzkiego. Nie wiem, co znaczy ten wpis i w jakim kontekście użyto tych imion: Frans Carlsson, Mia, Wiktor. Kim byli?

Kolejne strony są puste. W okienkach, w których powinny być fotografie, nie ma nic, gdzieniegdzie tylko cienka bibułka, która znajdowała się kiedyś za zdjęciami. Bo były tu zdjęcia.

Wiem to na pewno.

Na jednej z bibułek, która najpewniej oddzielała dwie fotografie, ściśle przylegając do ich rewersów, tajemniczym sposobem odbiła się nazwa zakładu fotograficznego – ornament i charakterystyczny zawijasowaty napis, ledwo widoczny, prawie jak znak wodny – i niestety nie do odszyfrowania.

Ciekawe, co to było za zdjęcie.

album5

Obracam kolejne strony – a na nich znajduję kolejne znaki przeszłości, znaki czyjegoś dawnego, dawno minionego życia.

Na przestrzeni lat fotografie, ściśnięte między grubymi stronicami, dodatkowo spiętymi solidną klamrą, dosłownie puściły farbę. Zostawiły po sobie trwały ślad, jakby odbito je na drukarskiej prasie.

album6
album9

Nie sposób się nie zastanowić: czyje to dłonie? Najwyraźniej męskie; widać białe mankiety koszuli i ciemne rękawy surduta. Mężczyzna w swobodnej pozie założył nogę na nogę. Jego twarz pozostaje nieznana – odbiła się zapewne na innym zdjęciu, które później wyjęto z albumu.

Wreszcie jednak ktoś pokazuje nam swoje oblicze.

album7
album8

Jasnowłose, pucułowate dzieciątko w lamowanym ubranku. Siedzi na wysokim krześle. W ręku trzyma zabawkę – nie widać dokładnie, jaką. Czy to Frans Carlsson? A może Wiktor? Mia chyba nie, z pewnością ubrano by ją w piękną sukienkę. Dawniej wyprawa do fotografa to było święto.

Co myślało to dziecko, kiedy fotograf, okryty ciemną płachtą, robił mu zdjęcie, a atelier wypełniało się gryzącym dymem spalonej magnezji? Fotograf mówił: „Gotowe!” i zsadzał dziecko z krzesełka. Potem może rodzice zabrali je do cukierni, a może poszli do parku, karmić łabędzie.

Kim było to szwedzkie dzieciątko? Gdzie mieszkało? Kim zostało? Czy było szczęśliwe?

I jakimi drogami ten album trafił do poznańskiego antykwariatu?

Pewnie gdzieś żyją potomkowie tego małego osobnika, pewnie mają już swoje dzieci i wnuki. A może i prawnuki?

Nie wiedzą, że gdzieś daleko ktoś zupełnie obcy przygląda się tej dziecięcej twarzyczce, spoglądającej z przeszłości. Pewnie nawet nie wiedzą, że istnieje takie odbicie na karcie starego albumu.

Tyle lat.

Może kiedyś ktoś będzie oglądał tak nasze zdjęcia. Ciekawe kto. I ciekawe, jak będzie wtedy wyglądał świat.

Otóż i listopad.