O czasie

Lubię się zastanawiać nad zjawiskiem czasu. Często łapię się na tym, że myślę: „od tego wydarzenia minęło dwa razy tyle lat, co od tamtego” albo „robię to już przez połowę życia”; odruchowo osadzam wszystko jakby na niewidzialnej osi, zauważając i szacując odległości między punktami zdarzeń.

Lubię też poruszać ten temat, pisząc, o czym wiedzą czytelnicy Kwadransa i Haczyka – dwóch moich książek, które zwracają uwagę na to zjawisko w sposób najbardziej bezpośredni; myślę jednak, że i w innych powieściach da się zauważyć moją nieustanną potrzebę odnoszenia się do przemijania, do trwania, do wzajemnych relacji zjawisk – w czasie właśnie.

Fascynuje mnie następstwo zdarzeń, które wynikają jedne z drugich, ich przeploty; to, że czyjeś postanowienie (czasem pozornie błahe) może całkowicie zmienić losy jednostki albo społeczności; to, że historia świata mogłaby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby różni ludzie podjęli inne decyzje albo odwlekli je na później, albo w porę scedowali odpowiedzialność na kogo innego. I wcale nie chodzi wyłącznie o decyzje ludzi rządzących światem – władców, przywódców, polityków, generałów, szarych eminencji rzeczywistości. Bieg zdarzeń równie dobrze – a może i nawet z większym prawdopodobieństwem – może się zmienić za sprawą zwykłych ludzi: bo stajenny za późno osiodła konia, bo z winy kucharki śniadanie się przeciągnie, bo listonosz nie dostarczy listu na czas, sprzedawczyni będzie się ociągała z wydaniem reszty albo samochód przyjedzie na miejsce wcześniej niż planowano. Istnieją też sytuacje, zwane przez nas przypadkami losowymi, które potrafią znacząco wpłynąć na to, co wydarzy się dalej: wichura przewróci drzewo, które zerwie przewody telefoniczne (albo elektryczne), lawina zejdzie na tory albo trzeba będzie pojechać okrężną drogą, bo rzeka zerwała most.

Czy ktoś/coś tymi przypadkami kieruje? Trudno tak zakładać i rozum podpowiada nam, że przypadek to przypadek, zbieg okoliczności, dziwne zrządzenie losu, powstałe wyłącznie w wyniku innych zdarzeń, które do niego doprowadziły, z pewną bezwładnością i siłą własnego rozpędu.

Ale gdyby przypadek tylko się nim zdawał? Gdyby jednak coś kierowało naszymi losami, decyzjami, wydarzeniami, w których bierzemy udział? Co by to mogło być? Jak by to się mogło odbywać? I czy my mielibyśmy wtedy wpływ na cokolwiek? I jak się ma do tego wszystkiego czas, w którym tkwimy – trwamy – mijamy? I czym jest ten czas? Czy istniałby, gdybyśmy my nie istnieli?

Wiele fabuł można ułożyć, próbując sobie odpowiedzieć na te pytania. Jakiś czas temu zaczęłam pisać kolejną, trzecią powieść „o czasie”, jak to sobie roboczo nazywam – nie do końca może trafnie, bo przecież w pewnym sensie każda opowieść jest „o czasie”. Ale ta ma być o nim jeszcze bardziej – tak jak Kwadrans i Haczyk. Podobna, a zarazem zupełnie inna niż te dwie. Fabuła ładnie mi się rozwija, wątek z dreszczykiem wydaje się satysfakcjonujący, choć zagadka chwilami zastanawia mnie samą i nie na wszystko znam jeszcze odpowiedź.

Ale teraz odłożyłam tę pracę na później, podjęłam za to inną, na którą pomysł dojrzewa od 2011 roku (!). Mnie samą zaskoczyło, że to już tyle lat – zdaje się jednak, że właśnie nastał dobry moment na opisanie tej historii. Można by uznać, że i ona będzie o czasie – i o pamięci. O względności naszych wspomnień. I o innych ważnych, dość nieuchwytnych sprawach. Z odrobiną czarów włącznie.

A póki nowe książki pozostają nieukończone – polecam Kwadrans i Haczyk. Interesującą recenzję (klik) tego drugiego napisała swego czasu Izabela Mikrut. Mam nadzieję, że zachęci do lektury tych, którzy książki jeszcze nie znają. Albo do powtórnej lektury tych, którzy już o „Haczyku” zapomnieli i chcieliby go sobie odświeżyć. Ja sama jestem dość mocno przywiązana do tej opowieści i cieszyłabym się, gdybyście lubili ją i Wy.

.

.

Grafika z książką Haczyk: thedesignest.net

Ulica Przerwana

„Skąd bierze pani pomysły na swoje książki?” – to jedno z tych pytań, które na spotkaniach autorskich słyszę najczęściej. Kłopotliwa prawda jest taka, że nie znam na nie odpowiedzi.

„Jak myślicie?” – mówię wtedy.

„Z głowy!” – odgadują dzieci.

No właśnie. Pomysły – także te na książki – bierze się przecież z głowy! To się samo narzuca.

Ale co to właściwie znaczy: „z głowy”? Tylko tyle, że w mózgu zachodzi tajemniczy proces, którego efektem jest coś, co nazywamy pomysłem. Ale CO jest początkiem tego procesu? Dlaczego w pewnym momencie mózg zaczyna pracować nad czymś, co nagle się w nim pojawiło? Co jest bodźcem?

Przebłysk. Iskra. Często nagła, często trudna do uchwycenia. Pojawia się i znika, i trzeba zdążyć ją zatrzymać.

To może być zupełny drobiazg. Osoba ujrzana na ulicy. Cień o dziwacznym kształcie. Rozmowa. Dom przy drodze, na który nigdy wcześniej nie zwróciło się uwagi, choć mija się go co dzień. Niespotykana barwa światła, w jakim nagle zobaczy się drzewo w ogrodzie. Stłuczony talerz. Zasłyszana melodia. Gazeta podrzucana wiatrem. Mgła w nocy. Przeczytany wiersz. Sen. COŚ zaczyna we mnie rezonować, domaga się odpowiedzi. Uchwycone w porę, nie daje o sobie zapomnieć – albo po prostu zapada w pamięć i tkwi tam, jak to ziarnko piasku, wokół którego małż buduje swoją perełkę. To COŚ zmusza mnie, żeby obejrzeć je ze wszystkich stron, utoczyć, oszlifować, obudować… obudować opowieścią.

Nie zaczynam od zarysu fabuły. Nie zaczynam od bohatera. Nie zaczynam od tematu. Nie zaczynam od problemu.

Początkiem zawsze jest iskra, wywołana czynnikiem zewnętrznym; zaraz potem w jakimś zakątku wyobraźni (a co to takiego wyobraźnia? – kolejna zagadka) pojawia się obraz, symbol, pojedyncza scena – i działa to dosłownie jak wspomniane ziarnko piasku. Dopiero potem wokół tego rozwija się historia.

Każda z moich książek przyszła do mnie w inny sposób i z innej strony, zupełnie nieprzewidzianej. Za każdym razem iskrę wywołało coś innego. Ale też za każdym razem towarzyszyło temu to samo uczucie: „zrób coś ze mną!”. Musiałam więc działać. I pisałam. I piszę.

Tak jest u mnie. A jak u innych? Ciekawie byłoby wiedzieć.

Dlaczego w ogóle o tym wspominam? Skąd te rozważania o pomysłach?

Chciałabym się z Wami podzielić fotografią, na którą natrafiłam w internecie zupełnym przypadkiem.

Jak niektórzy z Was wiedzą, lubię stare zdjęcia. A to jedno mam zapisane w komputerze już od dobrych kilku lat. Co jakiś czas wracam do niego i patrzę. Bo to jest właśnie TO. To coś, co nie daje mi spokoju. „Ulica Przerwana, Lwów, 1931 rok”. Właściwie nie ma znaczenia ani data, ani miejsce, choć przecież właśnie zaglądamy w przeszłość. Ale nie to jest najważniejsze, tylko nastrój tej fotografii. Dziewczynka wyglądająca zza ogrodzenia, rozmazana, więc w ruchu (czy przed kimś się chowa?). Jest ciepło, pewnie lato, może początek jesieni – dziewczynka ma sandałki i sukienkę z krótkim rękawkiem, a drzewo – zielone liście (wiemy, że zielone, choć zdjęcie jest czarno-białe). Chylący się, prowizoryczny płotek (chyba trwa tu jakiś remont?). Uchylony lufcik (kto go otworzył?). Dojście do bramy, byle jakie, ułożone z kamieni, na których łatwo się potknąć. Wydeptany próg. I sama brama – ciemna, ale ze światłem na końcu. I bez numeru.

Kamienica bez numeru przy ulicy Przerwanej.

Wiem, że gdzieś tu tkwi Pomysł. Mój Pomysł. Stale mam ten obraz w tyle głowy. I wiem, że coś z niego wyrośnie, coś dojrzeje. Powoli zaczynam widzieć niewyraźne kontury.

Rocznica Mickiewiczowska

O 165. rocznicy śmierci Adama Mickiewicza piszą dziś wszyscy i wszędzie – więc i ja odczułam potrzebę wspomnienia tutaj tej wspaniałej postaci. Będzie to wspomnienie osobiste.

Mickiewicz towarzyszy mi przez większość życia, właściwie się z nim nie rozstaję. Najpierw, w dzieciństwie, oczarowały mnie Ballady i romanse zilustrowane przez Antoniego Boratyńskiego. Z owych tekstów wyłaniał się niezwykły, mroczny, tajemniczy świat, a ilustracje – choć nie były „piękne” w taki sposób, w jaki piękno odczuwa dziecko – bez wątpienia oddawały nastrój grozy i niesamowitości.

.

.

Potem, w czasach licealnych, zachwyciły mnie Dziady. To uczucie, zwielokrotnione, powróciło na studiach polonistycznych na Uniwersytecie im. (jakże by inaczej) Adama Mickiewicza. Był to dla mnie czas ponownego, znacznie głębszego i bardziej dociekliwego odkrywania twórczości wieszcza. Wtedy również, śladami młodego Adama, śladami Konrada, śladami filomatów i carskich kibitek, po raz pierwszy spacerowałam po Wilnie (Wilno też pokochałam na zawsze!). Pisałam o Mickiewiczu prace zaliczeniowe (o samotności w jego poezji, o lirykach lozańskich), a na koniec powrócił do mnie podczas pisania pracy magisterskiej, którą poświęciłam (na przekór teoriom o „drugim Słowackim”) K.K. Baczyńskiemu, w poezji którego tropiłam wpływy Mistrza Adama (skutecznie!). Praca nosiła nawet tytuł: Kołnierzyk Mickiewicza.

.

.
.
.

Minęło parę lat, zaczęłam pisać książki. Dla dzieci. A jednak i tu wkradł się Mickiewicz, którego postać i twórczość zapragnęłam przybliżyć młodym czytelnikom! Pamiętając, jak silne wrażenie w dzieciństwie zrobiły na mnie ballady, napisałam „Łowy”. W pierwotnym zamyśle miała to być opowieść o małym Adasiu, ale ostatecznie stała się zagadkową historią osnutą (luźno) na „Świteziance”. Mały Adaś mignął jedynie w tle, na pierwszy plan zaś wysunęła się kilkunastoletnia Maryla Wereszczakówna i jej brat, Michał.

.

.
.
.

Minęło kolejnych parę lat; wciąż niezmiennie przywiązana do Mickiewicza, nadal z myślą o młodych czytelnikach, postanowiłam napisać komentarze do „Ballad i romansów”, tej książki, od której zaczęła się moja znajomość z wieszczem. I napisałam je, pod okiem samego Mistrza Adama, który surowo i groźnie spoglądał mi przez ramię z portretu (portret wisi za moimi plecami, kiedy siedzę przy biurku, a wisi już długo, bo dostałam go w prezencie na osiemnaste urodziny).

.

.

Właściwie Mickiewicz jest ze mną przez cały czas. Nieustannie obecny w cytatach, we frazach, które ni stąd ni zowąd rozbrzmiewają w głowie, w rymach, w obrazach, w skojarzeniach. Pewnie to właśnie oznacza powiedzenie, że poeta „żyje w swoich wierszach”: żyje w innych ludziach. Słowa, które zapisał, osobiście dobrał, ułożył w takim a nie innym porządku – krążą w nas i między nami. Już na zawsze.

Zawdzięczam Mickiewiczowi wiele, bardzo wiele wzruszeń, zachwytów i olśnień. Wciąż wracam do jego wierszy. Wierzę, że jest wśród Was wielu czytelników Mistrza Adama. Ale jeśli nie przepadacie za jego twórczością, może właśnie dziś, przy okazji tej rocznicy, spróbujecie spojrzeć na nią świeżym okiem? A nuż do Was przemówi?

Ballady i romanse z komentarzami Emilii Kiereś, ilustracje: Marianna Sztyma, wyd. ART Egmont

Emilia Kiereś, Łowy, ilustracje autorki, Wydawnictwo Akapit Press